Pewien Barbarzyńca wieczorem i długo
tłumaczył jak zwykle kochanej maczugą,
jak bardzo ją kocha, aż leciały kurze.
Upss... pterodaktyrze, zastygając w jurze
(kur jeszcze nie).
Bardzo ją ciszyły te drobne żarciki
i nieraz we łbie ujrzał szczyt tamtej techniki
(coś jakby przebłyski mózgu łupanego),
by jeszcze mocniej i pełniej kochać ją od tego.
Więc kochał, kochając, więc wyciągał kleszcza
(w ten sposób jaskiniowiec swą miłość obwieszcza),
ona chichotając tak tłukła z rozkoszy,
że aż żałowali, że nie ma jeszcze noszy.
Piękne były czasy! Nie barachło teraz,
gdzie młodzian panienkę ledwie co pociera,
a ta drżąc od razu omdlewa w ramionach
(pod ciężarem tejże niemalże ów kona).
Wtedy panie dzieju jak ją pogilgotał,
to urwana ręka spadła nieraz w błota,
albo noga czasem - nikt się nie przejmował,
bo nikogo jeszcze nie bolała głowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz